Zanim zostałam żołnierzem…

Wcześniej, zanim zostałam żołnierzem, a potem oficerem WP i dowódcą plutonu moździerzy, był pamiętny dla mojej rodziny 10 lutego 1940 r., gdy o świcie „odwiedziło” nasz dom NKWD. Mieszkaliśmy w Starzawie koło Chyrowa, w powiecie Dobromil województwo lwowskie, gdzie mój ojciec Piotr Opałka pracował jako gajowy Lasów Państwowych. Matka Marcela zajmowała się gospodarstwem i wychowywaniem pięciorga dzieci: Franciszka (19), Elżbiety (17), Ludwiki (15), Mariana (13) i Stefanii (11). To krótkie dane o naszej rodzinie. Wrócę do pamiętnego zimowego poranka.
Po przeszukaniu domu i wszystkich pomieszczeń gospodarczych oświadczono nam, że mamy się zbierać – zabrać ciepłe rzeczy i trochę żywności, załadować to na sanie i opuścić w asyście NKWD nasz dom oraz Starzawę. Mogliśmy zabrać ze sobą maszynę do szycia, która by się nam przydała – mieliśmy dwie, jedną zupełnie nową i drugą starą – na co zezwolił oficer NKWD, lecz miejscowa Ukrainka Tamara, która brała udział w tej akcji, kategorycznie zabroniła, szukając jednocześnie po całym domu rzekomych ulotek, które miałyby nas skompromitować.
Co przeżywaliśmy w tej chwili trudno opisać. Ojciec był chory. Wyciągnęli go z łóżka. Młodszy brat z płaczem pytał dlaczego zabieracie tatę? Odpowiedź była krótka: „Nikt ci ojca nie zabiera, pojedziecie wszyscy razem”. Rozpacz matki nie miała granic, zresztą płakaliśmy wszyscy. Cały dorobek rodziców obrócił się w niwecz. Pozostały zwierzęta domowe, krowy, konie, drób, żywność – zboże, warzywa, zapasy zimowe, jakie posiadaliśmy, sprzęt gospodarski, umeblowanie, jednym słowem wszystko, na co rodzice pracowali całe niełatwe lata.
Zawieźli nas naszym własnym koniem na stację kolejową w Chyrowie, załadowali do wagonów towarowych, zaryglowali drzwi. Zdążyłam jeszcze popatrzeć na konia, który niesamowicie rżał. Biedne zwierzę, ono również rozpaczało. Tak się rozpoczął nasz wielki dramat.
Po 21. dniach podróży w okropnych warunkach sanitarnych i ciasnocie dotarliśmy do miejscowości Spusr koło Krasnouralska. To był koniec naszej podróży, dalej już nie było linii kolejowej. Od tej pory barak o dwóch izbach na rodzinę – mieszkały w nim cztery rodziny – był naszym domem. Rozpoczął się dla naszej i wielu innych rodzin trudny i ciężki los wygnańców. Pracowaliśmy przy wyrębie lasów, wszyscy oprócz najmłodszej siostry. Dokuczały śnieg, mróz i głód, ciężka katorżnicza praca i tęsknota za krajem. Na skutek tych warunków zachorowała ciężko mama, a potem ojciec, ale dzięki lekarce, Rosjance również wywiezionej w latach trzydziestych, która miała nas pod opieką, udało się matce i ojcu przeżyć.
Rodzice robili wszystko, aby nas ratować. Pozbywali się rzeczy, które można było wymienić na kawałek chleba, litr mleka czy trochę kartofli.
Rodziców po przebytej chorobie nie wyganiali już do pracy, pozostawali w domu, ale imali się wszystkiego, aby zdobyć coś do jedzenia. Ojciec reperował buty, mama trochę szyła, ale nie za pieniądze, bo za nie nic nie można było kupić – chleb był na kartki, a innych produktów nie było. Norma chleba dla pracującego wynosiła 0,8 kg dziennie, a dla niepracującego 0,2 kg. I to miało wystarczyć. To za mało, aby żyć, za dużo by umrzeć. Gdyby nie rodzice nie udałoby się tego przeżyć.
Po roku przenieśliśmy się, po wielkich staraniach i uzyskaniu zgody NKWD, do Krasnouralska. Rodzice chcieli poprawić warunki bytowe. Ale tu było jeszcze gorzej. Nie mieliśmy już co sprzedawać. Praca w kopalni rudy żelaza – ciężkie warunki, prymitywne narzędzia oraz głód i chłód wyczerpały nasze siły i zdrowie. Obaj bracia chorowali na kurzą ślepotę, siostry na malarię. Jedynie mnie udało się jakoś ustrzec przed cięższymi chorobami, a inne nie zrobiły spustoszenia w moim organizmie. Matka za wszelką cenę chciała nas ratować od głodu. Po naradzie z całą rodziną postanowiła, że pojedziemy do kołchozów, że tam będzie nam najlepiej. I znowu po wielkich staraniach i wyrażeniu zgody przez NKWD wyjechaliśmy do Baszkirii.
Wysiedliśmy na stacji Janauł. Mieszkać nie mieliśmy gdzie, koczowaliśmy pod gołym niebem. Mama poszła na bazar i kupiła kartofle. Przychodzi uśmiechnięta i mówi: „Dzieci, są kartofle, ale ugotować nie ma gdzie i na czym”. Poradzili nam miejscowi, byśmy pojechali furmanką-okazją do Nikolska. Tam był dość duży kołchoz. Wyjechaliśmy na drugi dzień. Na miejscu zakwaterowaliśmy się u sześcioosobowej rodziny radzieckiej, w małym domku o dwóch izbach. Było nam ciasno i niewygodnie. Poszliśmy do pracy na roli i chociaż cała żywność szła dla wojska, to jednak i dla nas udało się coś uszczknąć. Mama nagotowała nam kupionych uprzednio kartofli. Najedliśmy się do syta. Widocznie było to jednak za dużo dla wyposzczonych żołądków, bo ojciec i siostra Elżbieta bardzo się rozchorowali. Tomy można by napisać na ten temat, ale poprzestanę na tym.
Jest rok 1943. Już trzy lata poniewieramy się na obczyźnie. Starszy brat Franciszek jest już w wojsku. W sierpniu siostra Elżbieta i ja dostajemy karty mobilizacyjne. Mama rozpacza. Godzi się z tym, że syn poszedł, bo to mężczyzna, ale oddać dwie niezbyt dorosłe córki – z tym nie mogła się pogodzić. Próbowałyśmy interweniować w RWK (odpowiednik WRR-n), ale bez skutku. Dali nam trzy dni na rozliczenie się z kołchozem. I znów stacja kolejowa. W Janaule rodzice na peronie, stroskani i zapłakani. Ja z siostrą w wagonie. Pociąg rusza. Rozpłakałam się na cały głos. Bardzo żal mi było rodziców. Tyle dla nas zrobili. Czy ich jeszcze zobaczę? Jest wojna i nie wiadomo, jaki los nas spotka.
Jesienią wzięli do wojska brata Mariana. Rodzicom została tylko najmłodsza córka Stefania.
Dotarłyśmy do Samodzielnego Batalionu Kobiecego 1 DP. Pamiętam las w Sielcach nad Oką, drewnianą bramę z napisem: „Witaj wczorajszy tułaczu, dzisiejszy żołnierzu”, łzy wzruszenia i wielką nadzieję na powrót do Polski. Nakarmiono nas, umundurowano. Rozpoczęło się szkolenie, ćwiczenia – jednym słowem żołnierska służba.
Pod koniec września dowódca batalionu por. A. Mac zebrał nas i ustawił w dwuszeregu. Przyjrzał się wszystkim i wybierał upatrzone dziewczyny. Nie wiedziałyśmy w jakim celu. Byłam z siostrą. Jedną wybrał, drugiej nie. A my chciałyśmy być razem. Podniosłyśmy krzyk. Na dobre czy na złe, ale razem. Wobec tego wziął i drugą. Około pięćdziesięciu dziewczyn ustawił znów w dwuszeregu i oznajmił: „No, moje panny, zanim zostaniecie oficerami posprzątacie obóz, powynosicie odpady i śmieci, wyczyścicie alejki, itp.”. Dopiero wtedy dowiedziałyśmy się, że idziemy do Oficerskiej Szkoły Piechoty w Riazaniu. Delikatnością por. Mac nie grzeszył, ale to już inny temat. Nie bez żalu pożegnałyśmy obóz w Sielcach.
Samochodem ciężarowym odwieziono nas do Riazania. Rozpoczęły się dla nas pracowite dni. Pobudka o 6.00 rano, gimnastyka, mycie w rzece Trubiż, sprzątanie pomieszczeń, śniadanie. Potem szkolenie, ćwiczenia w terenie i salach wykładowych. Krótka przerwa na obiad i dalej szkolenie, do kolacji. Po kolacji samokształcenie, o 23.00 apel wieczorny i odśpiewaniem „Roty” kończył się nasz pracowity dzień.
Był to bardzo trudny okres. Zima, mróz, umundurowanie drelichowe, jedynie płaszcz sukienny, ale nam było bardzo zimno. Przedmiotów do nauki było sporo, m.in. taktyka, nauka o broni, teoria strzelania i kierowania ogniem, regulaminy terenoznawstwa, wyszkolenie saperskie. Czas mijał, egzaminy tuż, tuż.
Luty 1944 r. Nominacja na stopnie oficerskie, której dokonał gen. B. Półturzycki. Szkołę Oficerską mamy już za sobą. Teraz czeka nas dorosłe i samodzielne życie. Ja, siostra Elżbieta, Larysa Krupicz, Helena Juszkiewicz, Leokadia Kozłowska, Maria Górniak i Irena Waszczuk dostajemy przydział do 8. pp 3 DP im. R. Traugutta na stanowiska dowódców plutonu ciężkich karabinów maszynowych i moździerzy. Zameldowałyśmy się w 8. pp. Widziałyśmy ogromne zdumienie na twarzach pracowników sztabu. No bo kobiety, to i owszem, ale jako dowódcy – w głowie się nie mieści! Dostałam przydział do drugiego batalionu. Stawiłam się u dowódcy. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem – czy to możliwe, by takie młode dziewczę podołało wojennym trudom, rygorom i żelaznej dyscyplinie? Być może miał wiele wątpliwości, skierował mnie jednak do kompanii moździerzy. W kilka tygodni później, na odprawie oficerów powiedział: „Życzyłbym sobie mieć wszystkich takich oficerów, jak te kobiety”.
Nie będę opisywać różnych naszych perypetii, rozczarowań i rozterek – krótko mówiąc, było mi ciężko. Dowodziłam bowiem męskim plutonem moździerzy 82 mm, a byli to różni ludzie. Bardzo młodzi i dojrzali mężczyźni o różnych charakterach. Jednak wszyscy nie ukrywali swego niezadowolenia, że dowódcą jest kobieta i to tak młoda. Rozkazy musieli wykonywać, czy tego chcieli, czy też nie. Rozpoczęły się zajęcia i szkolenie. Podkomendni już się do mnie przyzwyczaili, spuścili trochę z tonu i wszystko potoczyło się normalnym rytmem.
Przyszedł wreszcie dawno oczekiwany dzień – wyjeżdżamy do Polski. Radość ogromna. W marcu ładujemy się do pociągu i ruszamy. Mijamy zniszczone miasta i wsie radzieckie. Dojeżdżamy do granicy rosyjsko-polskiej. Pociąg się zatrzymuje. Żołnierze wychodzą z wagonów, klękają, całują ziemię, płaczą.
Marszem z Kiwerc przybywamy do małej, spalonej wioski Dobra. Rozlokowaliśmy się w lesie, zbudowaliśmy ziemianki. Rozpoczęło się znów szkolenie, przygotowywaliśmy się do wymarszu na front. Szliśmy przez lasy, małe wioski, przeważnie nocą, niejednokrotnie w ulewnym deszczu lub upale nie do zniesienia. Ludność cywilna witała nas radośnie, z okrzykiem „Niech żyje Wojsko Polskie” i hymnem narodowym przy akompaniamencie wysłużonej harmonii. W wielu oczach widziałam łzy wzruszenia. Co kto miał – chleb, mleko, owoce – wynosił na drogę. Organizowali nam transport konny, aby choć przez kawałek drogi ulżyć żołnierzom dźwigającym broń i swój ekwipunek. Były to niezapomniane chwile.
Zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek w jednej z wiosek. Nasza gospodyni nakarmiła nas i udostępniła mi oraz Larysie łóżko, abyśmy się trochę przespały. W izbie było gorąco i duszno. Wzięłam więc swój płaszcz, poszłam do ogrodu, położyłam się pod jabłonką, wśród uli, i usnęłam. Gdy tak sobie drzemię, słyszę że gospodyni użala się nade mną „biedactwo, mój Boże, już spać po ludzku nie umie”.
Trzeba iść dalej. Zrobiło się bardzo duszno, zbierało się na burzę. Niebo zaczęły przecinać błyskawice. Bałam się burzy, ale był to już ostatni raz. Niebawem miałam przeżyć niejedną burzę, ale jakże inną i niebezpieczną. Deszcz padał całą noc. Przemokliśmy do suchej nitki. Wysuszyć się nie mieliśmy możliwości, cały czas byliśmy w marszu. Ale raniutko zaświeciło słońce i wysuszyło nasze mundury. Maszerowaliśmy przeciętnie 30-35 km w ciągu doby, nogi grzęzły w piasku. Bardzo chciało nam się spać. Takich dni i nocy było wiele.
Ostatni odcinek drogi do frontu przebyliśmy przez las i opuszczone, spalone wioski. Była noc. Bałam się. Każdy listek poruszony przez wiatr napawał mnie strachem. Wydawało mi się, że za każdym drzewem czai się wróg. Ściskałam mocno nagan, serce tłukło się w piersi, czoło oblewał zimny pot. Zadawałam sobie pytanie – jak się zachować? Czy wytrwam, czy nie stchórzę? Słychać już było artyleryjskie strzały. Jestem dowódcą plutonu i to męskiego, jak nie pokazać, że się boję? Na szczęście nie widzieli mojej twarzy, noc wszystko zakryła. Miałam osiemnastu żołnierzy. Myślałam o nich, bo ich los jest w pewnej mierze w moich rękach. Ilu ich przeżyje do końca wojny, a ilu zostanie na polu walki? A ja, czy wrócę do rodziców?
Doszliśmy do celu, do przyczółku warecko-magnuszewskiego. Mieliśmy zluzować radzieckie wojska. Zaczęliśmy przejmować stanowiska ogniowe. W pewnej chwili oficer radziecki, którego miałam zmienić, zapytał: „A gdzie komandir wzwoda?”. Byłam oburzona na niego, że nie raczył mnie zauważyć, więc odpowiedziałam: „Ja komandir wzwoda”. Zapytał: „Razwie żeńszczyny toże wojujut?”. „A toże” odpowiedziałam.
Na przejętych stanowiskach pogłębiliśmy okopy, oszalowaliśmy je deskami, bo grunt był piaszczysty i należało go wzmocnić. Rozgościliśmy się na dobre. Zaczęło świtać. Rozejrzeliśmy się po terenie i stwierdziliśmy, że znajdujemy się w sytuacji gorszej od Niemców. Oni znajdowali się na wzgórzu, my natomiast w dole. Mieli nas zatem, jak na dłoni. „Poczęstowali” nas zresztą na początek serią pocisków artyleryjskich, ale nie pozostaliśmy im dłużni. Wzajemne ostrzeliwanie się było dla nas chlebem powszednim. Nie brakowało też i zabawnych sytuacji. Wypatrzyłyśmy z koleżanką przez lornetkę, że żołnierze niemieccy odwiedzali mały zagajnik. Domyślałyśmy się, że to przybytek potrzebny również na froncie. Postanowiłyśmy przetrzepać im pośladki. Ustawiłyśmy swoje moździerze w dogodnej pozycji i posłałyśmy im kilkanaście min moździerzowych. Trzeba było widzieć, jak ci nieszczęśnicy umykali z zagajnika, trzymając portki w garści, a my ryczeliśmy ze śmiechu zacierając ręce. Wynieśli się w inne miejsce i nie udało się już ich wypatrzyć. Tak mijały dni przeplatane wzajemnym ostrzeliwaniem się, byli już pierwsi ranni i zabici.
Jesteśmy już miesiąc pod Warką. Jest 1 września, piąta rocznica napaści hitlerowców na Polskę. Urządziliśmy im wielki ostrzał. Otworzyliśmy ogień ze wszystkiej niemal broni, jaką dysponowaliśmy. Strzelanina trwała blisko godzinę. Niemcy początkowo siedzieli cicho, ale po chwili zagrzmiały ich działa. Pociski rwały się gęsto po jednej i po drugiej stronie.
Co jakiś czas pełniłam służbę wartowniczą na pozycjach obronnych. Chodziłam po okopach na stanowiska ogniowe, przyglądałam się żołnierzom pełniącym wartę. Byłam ciekawa o czym myślą. Domyślałam się, że pewnie podobnie jak ja, o swoich bliskich, o rodzinie, o końcu wojny. W dalekiej Rosji zostali moi rodzice i najmłodsza siostra. Starszy brat służy w Brygadzie Pancernej i walczy pod Studziankami, nawet niedaleko mnie, ale o tym jeszcze nie wiedziałam. Siostra Elżbieta pracuje w sztabie 1. Armii. Nie wiem, gdzie się znajduje młodszy brat Marian. Żal mi rodziców, którzy oddali wojsku czworo swoich dzieci i teraz wypatrują od nich listów i wiadomości. Noc była piękna, ale było mi smutno. W sierpniu kończyłam dwadzieścia lat. Gdzie jesteś mamo? Tak bardzo tęsknię.
Tymczasem w Warszawie walczą powstańcy. W nocy 12 września, po zluzowaniu naszej dywizji przez Rosjan, ruszyliśmy na pomoc powstańcom. Zbliżając się do Warszawy widzieliśmy łuny i dymy nad miastem. Płonęły domy. Zatrzymaliśmy się na ulicy Grochowskiej, na kwaterach w ocalałych budynkach. Przeprowadziliśmy szkolenie żołnierzy, ponieważ dotychczas nie walczyliśmy w mieście.
O świcie 19 września przegrupowaliśmy się do parku Paderewskiego, gdzie okopaliśmy się, oczekując na przeprawę przez Wisłę. Odbyła się krótka odprawa oficerów. Naszym zadaniem było udzielić wszelkiej pomocy powstańcom. Otrzymaliśmy dodatkowe racje żywnościowe, chleb i konserwy, jak również naboje do karabinów, granaty ręczne, pakiety opatrunkowe. Mieliśmy się tym podzielić z powstańcami po połączeniu się z nimi i wejść razem do walki. Żołnierze 9. pp znajdowali się już po drugiej stronie. Niemcy ostrzeliwali cały teren, na którym się znajdowaliśmy. Trudno było wystawić głowę z okopu.
O 14.00 rozpoczęło się przygotowanie artyleryjskie. Kanonada trwała ok. dwóch godzin. Wszystko nagle poszarzało od wybuchów pocisków artyleryjskich i spadających bomb. Wisła gotowała się. Wielkie fontanny wody wzbijały się w górę. Niemcy przygotowali się dobrze na nasze przyjęcie. Wychodziliśmy z parku przez szosę Zieleniecką na teren ogródków działkowych (obecnie Stadion Narodowy), na prawy brzeg Wisły.
Pod osłoną dymną przeprawia się 1. batalion pod dowództwem kpt. W. Baranowskiego. Przygotowuje się 2. batalion dowodzony przez kpt. K. Plejznera. Kolej na nas. Jest już dość późno, zbliża się wieczór. Pierwszy pluton ładuje na łodzie sprzęt bojowy i żołnierzy. Skończyła się już zasłona dymna. Cały odcinek przeprawy między mostami Poniatowskiego a Kolejowym jest ostrzeliwany przez Niemców, oświetlony rakietami i lampionami wiszącymi na spadochronach. Widać wszystko, jak na dłoni.
Czekając na łodzie, obserwujemy przeprawę 1. plutonu pod dowództwem sierż. M. Kozuba. Łodzie zostają zniszczone pociskami artyleryjskimi i broni strzeleckiej. Słychać krzyki żołnierzy i jęki rannych. Na naszych oczach pierwszy pluton przestaje istnieć. Zginęli wszyscy. Zginęli również saperzy, którzy nas przeprawiali na drugą stronę. Wśród ofiar są także m.in. Włodzimierz Smolik, Helena Juszkiewicz. Ciężko ranny został kpt. K. Plejzner.
A my, 2. i 3. pluton czekamy na łodzie, które już do nas nie docierają. Rozbite prawie wszystko. Utknęliśmy bezsilni na brzegu. Zadanie okazało się niewykonalne przy naszych siłach. W tej sytuacji dowództwo 8. pp zaniechało prób dalszej przeprawy. Był to wielki dramat żołnierski. Zostaliśmy zdziesiątkowani, rozbici. Wielu z naszych pozostało w nurtach rzeki. Tyle ofiar na darmo.
Jesteśmy znów na Grochowie. Mieszkańcy zadają mnóstwo pytań, na które nie znajdujemy odpowiedzi. Jestem teraz w 1. batalionie kpt. Baranowskiego. Przemieszczamy się do Ząbek. Uzupełniamy sprzęt, broń i żołnierzy. Po przeszkoleniu zajmujemy pozycje wzdłuż Wisły, rejon Jabłonna.
W styczniu 1945 r. Warszawa zostaje wyzwolona przez nasze wojska, w tym przez 8. pp. Ale to jeszcze nie koniec wojny. Zanim zajęliśmy Warszawę musieliśmy okrążyć miasto, idąc z kierunku Góry Kalwarii – w tym miejscu forsowaliśmy Wisłę. Przeprawa odbyła się po lodzie, wzmocnionym uprzednio przez saperów. Lód był kruchy, łamał się niebezpiecznie. Niemcy ostrzeliwali rzekę, powstawały duże przeręble.
17 stycznia, po południu, jesteśmy na Mokotowie. Miasto jest puste, wymarłe. Dopalają się budynki. Zgliszcza i ruiny. Ludzi nie widać. Ulice zawalone barykadami. Widok przerażający. Z czasem jednak ulice się zaludniły. Ludzie powychodzili z piwnic i gruzów. Wynędzniali i przygnębieni.
19 stycznia ma się odbyć defilada wojskowa. Ale nam nie było dane defilować. Już 18 stycznia nasza 3 DP, a w jej składzie 8. pp, ruszyła w kierunku Bydgoszczy. Marsz był bardzo forsowny. Następnego dnia byliśmy już w Sochaczewie. Nie zapomnę widoku szosy usłanej trupami – wyglądały jak krwawe placki, były rozjechane czołgami.
Po pięciogodzinnym pobycie w Sochaczewie wymaszerowaliśmy dalej. Trasa wiodła przez Włocławek i Nieszawę. Niemcy wycofywali się, jednak bronili się zaciekle. Padał śnieg, zimno, zadymki. Grzęźliśmy w zaspach. A mnie rozpadły się buty. Nie miałam pojęcia, jak iść dalej w podartych butach. Powiedziałam żołnierzom, że boso nie pójdę. Znaleźli, już nie pamiętam w jakiej wsi lub miasteczku, wielgachne gumowe buciska.
21 stycznia zbliżamy się do Bydgoszczy. Jesteśmy wszyscy bardzo zmęczeni. W mieście trwa walka, płoną budynki. Do tej pory nasz pułk nie odniósł poważnych strat. Wojska niemieckie wycofują się. Miasto jest wolne. Jaka ogromna ulga, radość mieszkańców.
W okolicach Placu Poznańskiego znaleźliśmy opustoszały dom. No, myślę, nareszcie można po kilku dniach zdjąć mundur, umyć się, opatrzyć poobcierane stopy. Było łóżko i pościel. Wsunęłam się pod pierzynę. Jak mi było ciepło i dobrze. Oczy mi się kleją, zasypiam. Nagle potężna detonacja wstrząsnęła budynkiem, postawiła wszystkich na nogi. Sąsiedni dom płonie. Dym wdziera się do pomieszczenia, w którym jesteśmy. Z żalem opuszczamy wygodne lokum i przenosimy się do innego, gdzie już wygodnie odpoczywamy. Wcześnie rano wyruszamy dalej, do Jastrowia, ale po drodze jest jeszcze Magdalenka. Tu Niemcy zatrzymali nas na dłużej. Widzę na drodze płonący samochód, a przy nim zabitych żołnierzy niemieckich. Na śniegu świeże, czerwone plamy krwi. Także po obu stronach drogi leżą martwi Niemcy. Zbliżamy się do wsi Magdalenka. Jest 25-26 stycznia. Mróz ok. minus 25˚C. Rozpoczął się wielki bój. Walczy 2. batalion, w którym dowódcą kompanii moździerzy jest por. Franciszek Rauth, mój przyszły mąż, a dowódcą plutonu chor. Larysa Krupier. Por. Rauth został ranny podczas kierowania ogniem. Po kilku godzinach do walki wchodzi 1. batalion kpt. Baranowskiego. Po całonocnych zmaganiach Magdalenka była wolna. Ponieśliśmy duże straty, ale w moim plutonie nikt, na szczęście, nie zginął.
Po zdobyciu Magdalenki krótki odpoczynek, a następnie wymarsz. Była mroźna i śnieżna noc styczniowa. Konie już iść nie mogły. Żołnierze musieli przed nimi udeptywać śnieg, aby one mogły przejść i ciągnąć wozy ze sprzętem bojowym i ekwipunkiem wojskowym. Ile może wytrzymać żołnierz? Wydawałoby się, że więcej już dać z siebie nie można. Podczas krótkiej przerwy w marszu padaliśmy na śnieg i natychmiast zasypialiśmy, a gdy usłyszeliśmy rozkaz do wymarszu, to podnosiliśmy się i zmęczeni, zmarznięci oraz głodni szliśmy dalej. To może zrozumieć tylko ten, kto to przeżył.
Na przełomie stycznia i lutego podeszliśmy pod Jastrowie. Zatrzymaliśmy się w lesie, chcąc trochę wypocząć przed następną walką. Nałamałam gałązek świerkowych, usłałam je na śniegu pod drzewem i położyłam się, tak zresztą jak i moi żołnierze. Było mi bardzo zimno, ale usnęłam. Gdy się obudziłam wszędzie była woda – przyszła odwilż. Szykujemy się do starcia. Walczy już 2. batalion, natomiast nasz wspomaga go ogniem moździerzy. Walki trwały do późnych godzin nocnych. I znów ubywali z szeregów żołnierze i dowódcy. Niemcy też ponosili ogromne straty. Wielu dostało się do naszej niewoli.
Po zdobyciu Jastrowia, 2 lutego, znów krótki odpoczynek, zaledwie kilka godzin, i maszerujemy do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie ochraniamy obozy przejściowe. W walkach o Kołobrzeg brały udział tylko pododdziały 8. pp – artyleria, moździerze 120 mm.
Kwiecień 1945 r. Wyruszamy z Gorzowa w kierunku Odry. Ogromna masa żołnierzy, sprzętu bojowego, czołgi skierowane na przyczółek w rejonie Gozdowic. Myślę, że jest nas dużo, że tu pójdzie już szybciej. Ale patrząc na drogę, którą idziemy, ogarnął mnie lęk, bo z przeciwnej strony kroczy ogromna liczba rannych żołnierzy – okrwawieni, obandażowani, wspierani jeden przez drugiego, wiezieni przez podwody. Patrzę na moich podkomendnych i myślę, który z nich przeżyje, a który odda swe życie? Przyglądam się im – tego byłoby żal i tamtego również…
Zdana jestem na własne siły, bo dowódca kompanii został ranny. Dowódcy plutonów decydują teraz sami. Zbliżamy się do mostu na odcinku wojsk radzieckich. Mostu broni zażarcie artyleria przeciwlotnicza, ale Niemcy strzelają do nas. Jest wielkie zagrożenie – na moście znajduje się piechota, podwody, sprzęt bojowy. Gdyby niemiecki pocisk artyleryjski lub moździerzowy trafił w most, byłaby wielka topiel… Przeszliśmy most na Odrze. Po drugiej stronie widzę leżące pokotem i czekające na pochówek zwłoki żołnierzy różnych jednostek. Znów ogarnął mnie strach. Przecież zaczynają się walki o Berlin. Niemcy będą się bronić do ostatnich sił i łatwo nam nie będzie.
Jak przewidziałam, tak też i było. 19 kwietnia nasz pułk otrzymał zadanie przekroczenia Starej Odry i zdobycia miasta Wriezen. Co się działo, to trudno opisać. Znaleźliśmy się w środku ognia – strzelała do nas artyleria i moździerze niemieckie, terkotały karabiny maszynowe, samoloty zrzucały bomby. Jednym słowem piekło na ziemi.
Mój pluton dostał się pod obstrzał ciężkich moździerzy. Straciłam dwóch ludzi. Nie miałam wielkiej nadziei na to, że uda się bez strat zdobyć miasto. Odkryte pole, pruli do nas ze wszystkiej broni, głowy nie ma gdzie schować, a ogień musimy prowadzić na stojąco, bo nie było czasu na okopanie się. Piechota może strzelać na leżąco, ale moździerzysta może co najwyżej przyklęknąć. Nad naszymi głowami rozrywały się pociski. W pewnej chwili poczułam ostry ból w lewym ramieniu. Nie mogłam złapać oddechu. Upadłam na ziemię. Krwawiłam mocno. Odłamek pocisku przeorał mi lewą łopatkę i utkwił w żebrach. Płaszcz był podziurawiony jak sito. Na moment straciłam przytomność. Myśląc o swoich żołnierzach zapomniałam o sobie. Wydawało mi się, że mi nic stać się nie może.
Odesłano mnie do szpitala polowego w Myśliborzu, gdzie dokonano transfuzji krwi, a potem przetransportowano pociągiem sanitarnym do szpitala w Bydgoszczy. Tam spotkałam Larysę Krupicz, która została ranna w udo, oraz moich poszkodowanych żołnierzy. W szpitalu bydgoskim odwiedziła mnie siostra Elżbieta, bracia Franciszek i Marian. Tu również znalazł mnie po długich poszukiwaniach por. Rauth.
Inni z mojego plutonu spoczęli na cmentarzu w Siekierkach.
To byłaby krótka opowieść o losach moich i mojej rodziny. Opisać wszystkiego nie jestem w stanie. W każdym razie byłam żołnierzem, chociaż wojna to nie jest rzemiosło dla kobiety, to przywilej mężczyzn. Tak jak wszyscy znosiłam trud wojenny bez skarg.
Skończyła się wojna. Ze Związku Radzieckiego wrócili moi rodzice. Zjazd rodzinny odbył się w bardzo zniszczonym Wrocławiu.
Szukałam ich długo i gdyby nie przypadek, to chyba bym ich nie znalazła. Pewnego razu, kiedy szłam ulicami Wrocławia usłyszałam, jak ktoś wołał moje imię. Odwróciłam się i zobaczyłam siostrę Elżbietę i brata Mariana, którzy jechali autobusem na Psie Pole, gdzie mieszkali rodzice. Zobaczywszy mnie zatrzymali pojazd. Co za radość! Dalszą drogę przebyliśmy piechotą, opowiadając sobie różne dzieje.
Opowiedziałam o tym, jak starszy brat odwiedził mnie na przyczółku warecko-magnuszewskim. A było to tak. Zawitali na nasze pozycje zwiadowcy z Brygady Pancernej. Któryś z nich miał gitarę, cichutko nucił jakąś piosenkę. Powiedziałam wtedy: „ładnie pan gra na gitarze”, na co on odpowiedział: „ja to tak sobie, ale mamy w Brygadzie harmonistę, ten to gra, aż miło posłuchać”. „A kto to taki” zapytałam. Odpowiedział: „nazywa się Franciszek Opałka”. Ucieszyłam się ogromnie, bo przynajmniej teraz wiedziałam, gdzie brat jest. Poprosiłam, aby mu przekazali, gdzie ja się znajduję. Któregoś sierpniowego dnia Franciszek zjawił się w mojej ziemiance.
Trzy lata nie widziałam rodziców. Siostra poradziła mi, bym do mieszkania na razie nie wchodziła, że przygotuje rodziców na to spotkanie i wejdę na dany znak. Nie wytrzymałam! Mieszkanie znajdowało się na parterze, lufcik był otwarty, wsadziłam więc w niego swój ciekawski i niecierpliwy łeb. Mama znieruchomiała, a za chwilę wybiegła z wielkim płaczem na podwórko. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Ja też płakałam. Płakali ojciec i młodsza siostra.
Rodzice nie stracili żadnego dziecka. Byli bardzo szczęśliwi. Przez całą noc opowiadałam mamie o tym, co przeżyłam. Objęła mnie, przytuliła do siebie i powiedziała tylko dwa słowa: „Moje dziecko”.
Służyłam w 8. pp 3 DP do września 1946 r. Wówczas zdjęłam mundur, włożyłam ślubną sukienkę i zaczęłam wraz z mężem i rodziną nowe życie. Wszyscy byliśmy bardzo biedni, nie mieliśmy niczego – jak to mówią: „ni miski i łyżki”. To, co posiadałam w swoim plecaku straciłam w czasie działań wojennych.
Poszliśmy do pracy, uzupełnialiśmy swoje wykształcenie. Ponadto pomagaliśmy społecznie rolnikom przy żniwach, kopaniu kartofli i sianokosach. Wynagradzali nas szklanką mleka, kawałkiem chleba i „Bóg zapłać”. Znów pędziliśmy pracowity żywot.
Na nas, żołnierzy, spadł obowiązek odgruzowania Wrocławia, gdzie mieszkaliśmy po wojnie, a potem Warszawy, do której się przenieśliśmy. Znów tylko godzina snu, bo pracowaliśmy zawodowo i jednocześnie się uczyliśmy.
Teraz jesteśmy na „zasłużonych emeryturach”. W kolejkach nie stoimy, bo zdrowia na to nie mamy. Zadowalamy się tym, co można kupić bez kolejki. Nas już nic nie może złamać.
Nie żyją już nasi rodzice. Ojciec zmarł kilka lat po wojnie, w wieku 69 lat. Mama dożyła 86 lat. Umierali w domu, wśród swoich dzieci, otoczeni szacunkiem, miłością i troską.
A my, rodzeństwo, utrzymujemy dalej więź rodzinną. Spotykamy się, pracujemy trochę w klubach kombatanckich, wspominamy nasze młode i trudne lata wojny.
Przykre jest dla nas to, że po wojnie nikt nam nie pomógł. Spełniliśmy swój obowiązek wobec Ojczyzny, oddaliśmy jej swoje najlepsze lata. Władze niewiele się nami interesowały, „zrobiliście swoje, a teraz radźcie sobie sami”.
To są moje wspomnienia i refleksje, które można snuć w nieskończoność. Nie starczyłoby na to życia.

Ludwika Rauth

Kpt. Ludwika Rauth (1924-2005) w czerwcu 1945 r. została przeniesiona na Lubelszczyznę, gdzie do demobilizacji, w 1946 r., brała udział w walkach z UPA. W tym czasie wyszła za mąż za Franciszka Rautha. Zamieszkali we Wrocławiu. W 1953 r. przenieśli się do Warszawy. Pracowała w Ministerstwie Budownictwa. Po przejściu na emeryturę działała społecznie w klubach kombatanckich.
Pochowana została na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.
Uchwałą Rady Państwa z 17 lutego 1975 r. została odznaczona za wybitne zasługi w walce z hitlerowskim najeźdźcą Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari. Uhonorowana została także Srebrnym Medalem „Zasłużonym na Polu Chwały”, Warszawskim Krzyżem Powstańczym oraz wieloma innymi.